poniedziałek, 21 października 2013

Jedna z tych, która lubi złych

Pojechałam po bandzie rzucając dziś komuś tekst - z byle gównem się nie umawiam. Głupio mi. Rzadko kiedy mi głupio, ale dziś tak jest. Z drugiej strony była ku temu jakaś podstawa. To chyba odruch bezwarunkowy, czy też może opcja - jeśli ktoś wmawia mi, ze jestem zła i podła to zapewne muszę się tak zachowywać i będę tak robić. Inna sprawa, że wcale nie chcę. Więc dlaczego, więc po co?
Była sobie kobieta - w wieku 30+, inteligentna, ładna z poczuciem humoru, która nie miała specjalnie problemów z adoratorami. Lubiła się śmiać, spędzać czas na marzeniach, tych większych i mniejszych, na podróżach, zabawach z przyjaciółmi. Interesowała się kinem, literaturą i jeśli ktoś zapytał z czym ma problem - odpowiadała, że w lokowaniu uczuć w niewłaściwych mężczyznach. Nudzili ją bowiem panowie, których miała na kiwnięcie palcem. Intrygowali tacy, którzy byli niedostępni, choć finalnie okazywali się w większym czy mniejszym stopniu popaprańcami. Tak - była jedna z tych, która lubi złych. Czasami zastanawiała się, czy nie przechodzi to w skrajny masochizm, albowiem  przeważnie walczyła o znajomości, które nie miały racji bytu, jednocześnie odrzucając te, które mogły przerodzić się w coś trwalszego. Dlaczego? Było to dla niej zawsze pytanie retoryczne. Przypuszczalnie było to spowodowane idealizowaniem i tym, że jako zodiakalna ryba potrafiła trwonić czas na budowanie w myślach domów z kart. Tak było i ostatnio. Ostatnio, które trwało dobrych parę miesięcy. Wydawało jej się, że poznała kogoś kto jest inny. Kto imponował jej swoja inteligencją, obyciem w świecie, pomysłami na życie, które momentami wydawały się niedorzeczne, ale w które wierzyła, że mogą się udać. Kto poproszony o pomoc nigdy jej nie odmawiał. Kto aparycyjnie spełniał jej dość wygórowane wymagania, choć nigdy nie był Adonisem. Kogoś, kto godzinami potrafił opowiadać o tym, jak bardzo kochał i jak bardzo został zraniony i dla kogo potrafiła schować dumę do kieszeni w sytuacji gdy została zraniona, ale wiedziała, że ten ktoś potrzebuje jej wsparcia. I zakochała się w tym kimś, kto również był, gdy go potrzebowała, do kogo przytulała się, choć tego nie znosiła, ale to właśnie w tych ramionach czuła się bezpiecznie. Zapatrzona w swój, jak jej się wydawało ideał, nie widziała tego, że w niej również się ktoś zakochał. Ktoś kto stał obok i czekał, a kogo boleśnie w końcu odtrąciła. Sama nie zdawała sobie sprawy, że jej wyidealizowany obiekt westchnień umawiając się na romantyczne kolacje z nią jednocześnie prawi komplementy i umawia się na spotkania z cała rzeszą innych kobiet. Może mądrzejsza o te doświadczenia, nigdy nie zdobyła by się na to by po paru miesiącach powiedzieć mu, że się zakochała? On nie. On umiał tylko powiedzieć, że chciałby to zakończyć, ale nie potrafi. Ona za to chciała. Bardzo. W końcu ile można dać się ranić? Nie odzywała się zatem, chociaż było to wbrew temu co czuła i czego chciała. Chociaż lubiła go bardzo, choć jej znajomi widząc, co się dzieje racjonalnie pokazywali ułomności tego Pana. Ona za to z sercem na ramieniu potrafiła napisać temu komuś, jak się czuje i jak bardzo jej na tym kimś zależy. Czy była to desperacja? Nie! Ona wiedziała, ze ten Pan pomimo swojego emocjonalnego popaprania jest dobrym człowiekiem. Widziała go niemal płaczącego, kiedy był na dnie i wiedziała, że pod powłoką skurwiela przez którego nie raz płakała, jest ktoś z kogo nie warto rezygnować. Kto może po prostu potrzebuje odrobiny czasu by się ogarnąć, kto może jest bardziej zagubiony niż ona sama? Dała sobie zatem czas - chodziła na randki, po powrocie z których myślała, jak o wiele lepiej spędzałaby czas z tamtym. W pewnym momencie wszystko zaczęło nabierać dystansu. Ona dorosła - zaczęła sama zauważać to o czym mówili jej inni - zaczęła zauważać wady, których wcześniej nie dostrzegała. Zaczęła żałować, że tak bardzo przywiązała i otworzyła się przed kimś, kto tego nigdy nie docenił. I bardzo bała się, że przez swoja naiwność znów zostanie zraniona. Chociaż jej sympatia do ów Pana nie zmalała, chociaż miałaby ochotę pójść z nim na wódkę, pogadać o pierdołach, pójść na kolację - stała się kimś, kim nigdy być nie chciała - oziębłą suką.
Tak - boję się, boje się do tego stopnia, że traktuje innych z góry, bo wiem, ze to ja pierwsza zranię, zanim ktoś zrani mnie. Ponownie.

czwartek, 17 października 2013

„Najpewniejszym sposobem na uniknięcie porażki jest determinacja, by osiągnąć sukces.”

Dziś mnie naszło na kontemplacje. Natknęłam się na ów cytat na jednym z blogów i zaczęłam się zastanawiać zarówno nad tym, co autor tamtego bloga miał na myśli, jak i nad sensem cytatu. Czy to rzeczywiście takie proste i w końcu każdemu z nas uda się osiągnąć to, czego się pragnie? Nauczyłam się, że w życiu istotna jest cierpliwość. Z natury jestem raptusem, chciałabym zawsze wszystko od razu, jednak wiem, że to się prawie nigdy nie udaje. Niby prosta rzecz - porażka, determinacja, sukces, ale czy rzeczywiście wszystkie nasze postanowienia warte są tego, by z determinacją próbować osiągnąć to czego się teoretycznie pragnie?
Śmiem twierdzić, że nie! Cierpliwość cierpliwością, wytrwałość wytrwałością, ale chyba tylko tak naprawdę człowiek, który nie uczy się na własnych błędach nie zmienia swoich poglądów na życie, swoich pragnień.
Znalazłam ostatnio na FB krótkie opowiadanie o tym, jak jeden z profesorów filozofii napełnił słój kamieniami, uzupełnił to później żwirem, piaskiem, a następnie piwem, za każdym razem pytając studentów czy według nich słój jest wypełniony. Za każdym razem odpowiadali, że tak. Konkluzją wywodu było to, że każda z tych rzeczy coś sobą reprezentowała - kamienie były najważniejszymi rzeczami w naszym życiu - rodziną, partnerem, miłością, dziećmi. Żwir - pragnieniami, piasek jeszcze czymś drobniejszym. Co ważne - chodziło o to by w odpowiedniej kolejności wrzucać do słoja, czy też swojego życia odpowiednie przedmioty. Jeśli wypełnimy na początku słój żwirem czy piaskiem, nie będzie w nim miejsca kamienie, czyli coś co dla każdego powinno stanowić priorytet. Do czego zmierzam? Do tego, że determinacja,by uniknąć porażki i osiągnąć sukces są ważne, ale w żaden sposób nie powinna kształtować tego jacy jesteśmy, ani kim jesteśmy. Powinniśmy umieć w procesie realizacji naszych pragnień, zmienić zdanie i przyznać się do tego, że kolokwialnie mówiąc - "gra nie warta jest świeczki". Co więcej - usiąść i z perspektywy, bez emocji przyjrzeć się temu, co dotąd udało nam się osiągnąć, bo być może okaże się, że nasze porażki są większymi sukcesami niż myśleliśmy.

piątek, 13 września 2013

Zasada 10 randek

Odkryłam ostatnio, że mam więcej kolegów niż koleżanek. Nie wiem właściwie, jak to się stało, ale jakoś lepiej dogadać mi się z płcią przeciwną - chyba nie generują tylu problemów, co kobiety i zdecydowanie łatwiej wyjść z nimi na wódkę.
Z takim jednym oto męskim przedstawicielem byłam ostatnio na kawie. Takie to przyjacielskie spotkanie było, choć pozostałe zołzy twierdzą, że to randka i że Pan ma ewidentna słabość do mnie. Nie w tym jednak rzecz. Po przesympatycznej konwersacji i długich rozmowach o planach na przyszłość (wiec kto wie, może to i była randka) zeszliśmy na temat randek oraz co się z tym wiąże stosunków damsko - męskich. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ów kolega powiedział mi, ze sypia z laską dopiero po 10 randce! Myślałam, że takie rzeczy się już nie zdarzają i ze szarmanckość przeszła już dawno do lamusa. Z drugiej jednak strony zaczęłam się zastanawiać nad tym "podejściem" i powiem szczerze, że ja bym tych 10 randek nie zniosła. Mam świadomość tego, że to pewnie z szacunku dla kobiety etc, etc. Ale what the hell? Nie raz umawiałam się z facetem, który okazywał się dupą, jeśli chodzi o działania w pozycjach horyzontalnych. Niedaleko szukać pamięcią - przecież jeszcze w zeszłym roku Pan P. - przystojny, wysportowany, porządnie ubrany i uczesany - mój typ, widział się ze mną praktycznie codziennie. I praktycznie codziennie oglądaliśmy Euro 2012 do znudzenia i to tak dalece posuniętego, że po miesiącu bezowocnych spotkań, czy próby chociażby pocałowania mnie, znalazłam najgłupszy powód na świecie, by pokłócić się z P. i więcej się z nim nie spotykać. Czy dziś tego żałuję? Chyba nie. P. wciąż jest sam, ja w międzyczasie wdałam się w burzliwy romans i nieszczęśliwą miłość - no jakby nie patrzeć życie. Wiem za to jedno - 10 randek to masakra - przy 6 zaczynam zastanawiać się czy facet nie jest gejem. Konkluzja - hmm na to nie ma reguły, ale Panowie - nie zwódźcie kobiet. Seks na pierwszej randce przeważnie jest słaby, ale wierzcie mi - 10 randka to opcja, kiedy kobieta zaczyna wierzyć, że coś jest z nią nie tak!

środa, 4 września 2013

A śmieci z głowy, jak często wyrzucasz?

Natknęłam się dziś na to zdjęcie i doszłam do wniosku, że moja głowa to istny śmietnik. Wiele myśli, wspomnień, próżnych nadziei i wiary w coś o się po prostu nie może udać. Pytanie - co z tym zrobić? Wydaje mi się, że to wszystko zaczyna śmierdzieć i że należy to w końcu uporządkować. Rodzi się pytanie i to chyba z serii tych retorycznych - jak? Przez ostatnie trzy, cztery tygodnie wmawiałam sobie, że mi na czymś nie zależy - teraz już wiem, że jest inaczej. Teraz też wiem, ze nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Najlepszym rozwiązaniem powinna być opcja - "zapomnieć, skasować, zablokować" - ale nie chce, nie potrafię. Za to wiem, że brakuje mi  prostych prozaicznych czynności - prozaiczności. Sporo myślałam o mojej Pandzie - na jej przykładzie zastanawiałam się, jak długo można kochać, pomimo, że zostało się bardzo skrzywdzonym. Czy przychodzi moment, kiedy chcesz o wszystkim zapomnieć i ruszyć do przodu, jak długo to trwa? Tak naprawdę chyba, jak długo trwa wyrzucanie śmieci z głowy? Tego wszystkiego, co powoduje, że stoimy w miejscu łudząc się nadzieją, której tak właściwie nie ma. hmm może Kamil Bednarek miał rację, śpiewając -  "Pamiętaj o tym, ze nadzieja karmi, a nie tuczy, do szczęścia otwarte drzwi, nie szukaj kluczy"
Może najwyższy czas wziąć ten śmierdzący worek, wyjść przez otwarte drzwi i wyrzucając śmieci dać znaleźć się szczęściu?



wtorek, 27 sierpnia 2013

Ostatnie pożegnania

Jestem, ale właściwie tak, jakby mnie w ogóle nie było. Wiele się pozmieniało w ciągu ostatniego miesiąca. Chociaż, jak tak pomyśleć właściwie wszystko. Tata umarł 3 tygodnie temu. Nie wiem jeszcze czy chcę opowiadać o tym wszystkim, co się ze mną działo. Chyba nie chcę do tego wracać. Wiem jednak, że na pewno chciałabym żeby Tata wrócił. Tęsknie za nim.
Brakuje mi też tego padalca, ale wiem jednak, że on jest psychiczny. Robię w tej chwili wiele rzeczy wbrew sobie, jak chociażby to, że za wszelką cenę staram się do niego nie odzywać, ale wiem, że to dla mojego dobra. Chociaż Bóg mi świadkiem, że jest ciężko. Wiele rzeczy wiem, wielu osób słucham, bo zatraciłam dar racjonalnego myślenia. To wszystko, co jest w mojej głowie, wygląda jak wysokoobrotowa wirówka, której w żaden sposób nie jestem w stanie zatrzymać.
Wszystko się kręci, próbuję z tego zrobić jakąś całość, dopatrzeć się zarysów czegoś, czego mogłabym się w jakikolwiek sposób uczepić, by iść dalej, chociaż o krok. Mam świadomość tego, że jest w okół mnie masa ludzi, którzy starają się mnie wspierać, pomagać, być przy mnie, ale czuję, że nie daję już rady. Nie umiem poskładać moich myśli. To tak, jakby ktoś za każdym razem dokładał jakiegoś koloru, jakiejś myśli, która wirując, sprawia, że to wszystko staje się jeszcze bardziej chaotyczne.
I pomimo, że jest to zupełnie wbrew mojej naturze - bardzo potrzebuje by ktoś mnie przytulił. Posiedział ze mną tak po prostu i przytulał, tak długo, jak będzie miał na to siły.
Zawsze robił to Tata...

niedziela, 28 lipca 2013

Strach

Nie umiem opisać tego, jak się czuję w tym momencie. Strach to chyba dobre słowo. Sytuacja z Tatą zaczyna być tragiczna. Nie chcę się rozwodzić nad tym, jak wygląda, bo to jest nie do opisania. Dziś od rana wypłakałam chyba z 10 litrów płynów. Nie byłam w domu 2 tygodnie, widok jaki zastałam po prostu mnie zmroził. Nie jestem w stanie siedzieć z Tatą przy stole i nie płakać. Boję się na maksa dnia jutrzejszego, ponieważ mam z nim siedzieć sama. Paraliżuje mnie na samą myśl, że coś się stanie, a ja nie będę umiała sobie z tym poradzić. Podziwiam moją Mamę, że jest tak dzielną kobietą. Wytrwale przekonuje Tatę by jadł, choć on czasami potrafi być naprawdę złośliwy i niemiły. Ona jednak z cierpliwością, jakiej sama chyba nigdy mieć nie będę, przekonuje go, a przynajmniej się stara, że wszystko co robi, jest dla jego dobra. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ona ma czas na przeżywanie tego wszystkiego? I czy boi się tak samo, jak ja. Nie chcę jej o to pytać, ponieważ czuję, że ona trzyma się tylko dlatego, że nikt nie zamęcza jej pytaniami. Hmm myślałam, że ja mam silny charakter, ale wiem, że naprawdę wiele mi do niej brakuje.
Dziś widziałam mojego tygodniowego bratanka. Słodziak na maksa, małe, kochane, urocze. Leżał sobie tak dziś koło Taty, który trzymał go za nóżkę. Ciężko było na to patrzeć, ciężko jest mi też rozmawiać z Tatą o maluchu, gdyż za każdym razem rozmowa zostaje skwitowana zdaniem - "kiedy Ty się zakochasz, kiedy będę mógł Tobie kupić obiecany wózek i łóżeczko?" Za każdym razem wybucham wtedy płaczem. Czy oni wszyscy myślą, że ja nie chcę? Chcę i to bardzo! I boję się, że to co powiedziała moja Mama - że oni z Tatą umrą a ja zostanę zupełnie sama, jest bardziej realne niż jestem w stanie przypuszczać. Modlę się do Boga, żeby te słowa nie okazały się prorocze.

środa, 10 lipca 2013

Wszystko jest OK!

Hmm, dziś to chyba będą wynurzenia i kontemplacje. "Natknęłam się" (to zdecydowanie dobre słowo) na serię filmików pt: Wszystko jest ok! (http://www.youtube.com/watch?v=k63Pas8FfaI) zapewne nie byłoby w tym nić dziwnego, gdyby nie to, że owe filmiki mają motywować do działania. Kiepska to sprawa, albowiem, jak ja to oglądam, to właściwie utwierdzam się w przekonaniu, ze stagnacja jest dobra i że praktycznie na nic nie mamy wpływu - no bo skoro wszyscy tak robią, to to musi być ok, prawda? Odnoszę wrażenie, że cała ta seria powstała, ponieważ grono ludzi w średnim wieku nie ma co zrobić z wolnym czasem i wykorzystując szeroko pojęte media, stara się ze wszystkich sił próbować "motywować" innych do działania, do życia. Jak dla mnie - wynik słabiarski. Dlaczego? To proste - mówienie ludziom, ze wszystko jest ok, bo większość tak robi, raczej nikogo do niczego nie zmotywuje. Z drugiej jednak strony, może ja jestem za głupia by móc zrozumieć to przesłanie? Niemniej - IQ mam ponad przeciętną, więc to może nie w tym rzecz? Co mnie motywuje do działania? W dużym stopniu druga osoba, która w niejaki sposób będzie moim motorem napędowym, która w chwilach zwątpienia będzie potrafiła powiedzieć - "dasz radę, nie poddawaj się, bo osiągnęłaś już tak wiele". Ale nie oszukujmy się - dla większości z nas, my sami jesteśmy najlepszymi motywatorami. Wyznaczenie sobie jakiegoś konkretnego celu, nawet jeśli będzie malutki, i wytrwałe dążenie do jego realizacji, motywuje samo w sobie. Ważne jest jednak nauczenie się, jak taki cel wyznaczyć i jeśli ludzie już chcą kogoś motywować - to niech robią to przez edukację, a nie opowiadając, że jeśli się ma pracę, której się nie lubi - wszystko jest ok, bo to totalny bullshit!
I jeśli mam się z czymś zgadzać - to tylko z tym:


niedziela, 7 lipca 2013

substytuty

Jestem ekstremalnie zmęczona. Całodzienna wycieczka rowerowa zrobiła swoje. Całodzienna wycieczka z kimś, kto zaczyna być swego rodzaju substytutem. Lubię go, przyjaźnimy się i choć wiem, że absolutnie nic nigdy z tego nie będzie, ta relacja zaczyna wyglądać trochę dziwnie. Spędzam z nim więcej czasu niż sama ze sobą. Może to też poniekąd wynik tego, że nie miałam ostatnio ciepłej wody, a on mnie po prostu przygarnął. Bez żadnego marudzenia - tylko i wyłącznie dlatego, że byłam w potrzebie. Fajnie jest mieć takiego przyjaciela... Boję się jednak, że to wszystko nie jest takie bezinteresowne, jak mi się zdaje. "Wartości dodane" zostawiły we mnie jakiś ślad. Ponadto wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie olbrzymiego dystansu do ludzi, w związku z czym niesamowicie ciężko jest mi komuś zaufać, tak do samego końca. Hmm gdzieś kiedyś znalazłam cytat - "zaufanie komuś polega na podjęciu maksymalnego ryzyka, ale bez zaufania niewiele można osiągnąć". Trochę się tego obawiam, ale myślę, że zawsze warto podjąć ryzyko. Dlaczego? skwituje to kolejnym frazesem - lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się tego nie zrobiło.

piątek, 5 lipca 2013

Shame on me

Shame on you if you fool me once, shame on me if you fool me twice.
Myślę, że w moim przypadku to powinnam już spłonąć ze wstydu dawno temu. Muszę się chyba w końcu przyznać sama przed sobą, że moja wiara w ludzi jest tak beznadziejna, że praktycznie każdy może ze mnie zrobić głupca, jak tylko bardzo będzie chciał. Zwłaszcza osoby, w które w większym lub mniejszym stopniu lokuję uczucia. Miesiąc temu pisałam, że ostatnie pięć miesięcy uważam za stracone, chyba muszę dodać do tego kolejny miesiąc. Bóg mi świadkiem, że nie potrafię zrozumieć mojego nastawienia do owego Pana, tego jak mi na nim zależy i co ważniejsze dlaczego? Praktycznie robi ze mnie debila za każdym razem, a ja wciąż lgnę do niego, niczym przysłowiowa mucha do lepu. Zaczęłam się zastanawiać, czy cała ta skomplikowana sytuacja nie jest przypadkiem próbą odreagowania tego, co dzieje się z tatą. Próbą znalezienia jakiejś odskoczni od choroby, od tego by nie myśleć o najgorszym. Z drugiej jednak strony pakowanie się w to wszystko jest jeszcze bardziej depresyjne niż to co się dzieje w domu. Dlaczego? Ponieważ w przypadku taty nie mam na to żadnego wpływu. Zachorował, wiem że umiera i choć kocham go niesamowicie bardzo, nie mam wpływu na kolej rzeczy. Staram się być dla niego mega wsparciem, pokazywać jak bardzo go kocham, by czuł się dobrze i uwierzył w to, że cokolwiek się zdarzy dam sobie radę, choć wiem już teraz, że będzie to cholernie trudne. W przypadku rzeczowego Pana sama ładuję się w jakieś bagno, które właściwie wciąga mnie coraz bardziej. Zaczęłam się dziś zastanawiać, jak głęboko w tym siedzę, czy uda mi się wyjść z tego samej? Hmm chyba mogę mieć z tym problem. Chciałam kiedyś przekonać mózg, że serce nie może się mylić, teraz ze wszystkich sił próbuję przekonać serce, że to mózg ma racje. Jest ciężko, naprawdę. NIe sądziłam bowiem, że aż tak może mi na kimś zależeć. Kluczowe jest tu zdanie z filmu "Do diabła z brzydalami", że najważniejsza w życiu nie jest aparycja, ale to by ktoś nie tylko tolerował nasze wady, ale również się w nich zakochał. Głupio się przyznać, ale tak jest właśnie teraz ze mną. Zakochałam się w kimś, kto jest niebywałym egocentrykiem, kto za wszelką cenę próbuje się rozwijać, ale z mojego punktu widzenia jest to tylko forma zabijania czasu. Dla kogo ważniejsi są, byli i będą koledzy niż ktoś, kto mógłby i chciałby dać tej osobie wszystko, co tylko chciałaby wziąć. Ktoś, kto właściwie nigdy nie dojrzał do tego by kochać (i kto nigdy do tego nie dojrzeje),  kto rani tak bardzo, że czasem ciężko jest złapać oddech i z dumą ponownie podnieść głowę, by iść dalej. I choć mózg ma świadomość tego wszystkiego, serce jest na tyle uparte, by perswadować na tyle zawzięcie, by po prostu wygrać.
Hmm, może Leopold Staff miał rację? Może w życiu rzeczywiście chodzi o to by kochać i tracić, by na końcu znów się podnosić? Póki co leżę i próbuję udawać, że wcale nie jest mi wstyd, że uczucia ulokowałam w kimś, kto tego nigdy nie doceni.

środa, 26 czerwca 2013

Sick and tired of being sick and tired

Jestem zmęczona. Zmęczona psychicznie, mentalnie, zwał jak zwał. Cały czas skupiałam się na sobie i jakiś dziwnych sytuacjach iście z telenoweli brazylijskich, wypierając jednocześnie ze swej głowy, świadomości, podświadomości to wszystko, co dzieje się z Tatą. A ostatnio dzieje się naprawdę źle. I jeśli do tej pory mój strach ograniczał się do tego, że mogę być starą panną z gromadą kotów, tak teraz doszedł strach, że za chwilę mogę stracić najbliższa mi, jak dotąd, osobę.
Nie jestem specjalnie religijną osobą. Wierzę w Boga, ale nie przekonuje mnie instytucja kościoła. Nie przekonuje mnie polityka tej "firmy", niemniej od jakiegoś czasu, od dobrych paru miesięcy, staram się dziękować Bogu za każdy dzień spędzony z Tatą. Nie jest to łatwe, czasem leżę wieczorem w łóżku i płaczę dopóki nie zasnę - jakoś tak zupełnie bezwiednie. Najtrudniejsze jednak są te chwile - kiedy leży w szpitalu, a ja siedząc u niego całym swoim jestestwem staram się być silna, pogodna i nad wyraz optymistyczna. Nie idzie mi to zupełnie, bo to co widzę mnie po prostu przerasta. Jak bowiem przekonywać do życia osobę, która nie ma siły, by wstać, by pochodzić, by coś zjeść, która jest tak wątła i krucha, że boję się podejść i ją do siebie przytulić? Boję się, naprawdę się boję.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Na początku był chaos

To co mam w głowie, to już nawet nie chaos. Chyba mi się nie uda tego zdefiniować. Widziałam się z Alonsem w sobotę rano. Ciężkie było to spotkanie. Pomijam fakt, że ja byłam ekstremalnie zmęczona plus pijana, on ekstremalnie pijany, nasza rozmowa właściwie nie prowadziła donikąd. Dowiedziałam się, że ze mną jest inaczej, że chociaż potrafię niemiłosiernie pocisnąć, on nie potrafi się na mnie gniewać, o czym najlepiej świadczy to, że u mnie był. Wydawało mi się, że mam już względny spokój, ale gówno prawda. Wysłałam dzisiaj smsa, którego żałuję. No, ale chyba nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Dodatkowo chciałam pójść za radą koleżanki i pokasować numery telefonów, smsy - ale to się chyba nazywa złośliwość przedmiotów martwych, ponieważ ten pieprzony smartphone za każdym razem się zawiesza.
Nie mam dzisiaj siły na specjalne elaboraty. Idę spać.

czwartek, 13 czerwca 2013

Drama Queen

Ciężki dzień. Z tatą jest kiepsko - nie daje rady już słuchać, jak kaszle, patrzeć, jak się męczy. Wiele oddałabym żeby mu się poprawiło. Będąc z nim dzisiaj w przychodni popłakałam się na maksa. Tata - osoba, która dla każdego dziecka zdaje się być najsilniejsza na świecie, która poradzi sobie z każdą przeciwnością losu - jest tak wykończony chorobą, że nie ma siły sama wejść po schodach. Przerasta  mnie to, boję się - stąd właśnie dzień na Drama Queen! Dziś po prostu chciałabym być najważniejsza - chciałabym żeby świat pokręcił się wokół mnie, ktoś przyszedł, potrzymał za rękę, wysłuchał i wbrew całej spierdolinie, która dzieje się na około, powiedział, że mimo wszystko będzie dobrze. 
Zamiast tego siedziałam chyba ze dwie godziny na FB i rozmawiałam z Alonsem (na potrzeby bloga pozwolę sobie nadawać pseudonimy artystyczne ludziom z mojego otoczenia). Nie wiem nawet, jak to się stało. Zaczęliśmy i absolutnie nie mogliśmy skończyć. Gdzieś się w końcu połapałam i napisałam mu, że już sama nie wiem, co się dzieje, że nad tą padaką, którą odstawił w zeszłym tygodniu, myślałam całe trzy dni, zanim doszłam do wniosku, że jest skończonym kretynem, po czym mega za nim zatęskniłam. Oczywiście echo odpowiedzi. Nie wiem, naprawdę, nie wiem jak to się dzieje, że tak mnie do niego ciągnie. Potrzebuje chyba terapii wstrząsowej.
Inna sprawa - siedzę na tym portal randkowym i już nie mam siły. Matko jedyna - skąd są Ci ludzie? Próbuje z nimi rozmawiać, ale jest ciężko - albowiem, jak mam prowadzić dialog, który ktoś zaczyna słowami:
- hej, też lubię Ellie Goulding, ale mam 192cm wzrostu. Albo:
- Cześć,Moniko! Moni,jesteś,bardzo ładną a zarazem niezwykle atrakcyjną kobietą.Bardzo,mi się podobasz i chciałbym,Ciebie poznać osobiście.Czy,spotkałabyś się ze mną ? Co,do mojej osoby to - jestem,siedem lat po rozwodzie cywilnym,gdyż ślubu kościelnego nie mogłem zawrzeć,ponieważ moja była żona,już wówczas była rozwódką.Tak,więc jakby na to nie spojrzeć na obecną chwilę jestem wolny wobec Boga jak i prawa.Mam,dwie córki,które mieszkają 80 km.od Poznania.Widuję,je rzadko gdyż w jeden weekend,średnio na dwa miesiące.Bardzo,mi się podobasz.Szczerze,mówiąc mam serdecznie dość samotności,bardzo chciałbym poznać taką kobietę jaką Ty jesteś.Mam,dość pustego mieszkania,które,jeszcze jakiś czas temu tętniło,życiem.Po prostu,brakuje mi bliskiej osoby w pełnym tego słowa znaczeniu tzn- brakuje,mi wspólnych rozmów,spacerów,posiłków, tego aby nie kłaść się do pustego łóżka i budzić się samemu.
Ja się tylko pytam - What the hell is wrong with all those guys? Czy to już naprawdę zostały tylko takie wybrakowane egzemplarze, że nie da się już z nimi nic zrobić? Naprawdę rozumiem wszystko - że ktoś może nie być mistrzem elokwencji, że ktoś na maksa może być samotny, ale kurde - powiedzieć osobie, którą widziało się na paru zdjęciach coś takiego? Zaczynam myśleć, że ten portal randkowy to była jednak zła opcja. No, ale cóż - może chociaż do końca miesiąca się tym pobawię, bez sensu tak skreślać coś od razu.

wtorek, 11 czerwca 2013

Defetyzm

Włączyło mi się dzisiaj czarnowidztwo. Właściwie to nawet nie wiem dlaczego, może przez to, że leżę uziemiona w domu? Cały dzień spędzam na FB, jest praktycznie moim drugim domem.
Co do defetyzmu - wciąż mam wizję tego, że zostanę jakąś starą panna, przynajmniej bez kotów, bo te akurat do moich faworytów nie należą. Zaczęłam się też zastanawiać, gdzie podziali się normalni faceci? Nie myślę tutaj o jakiś mięśniakach, którzy przybywaliby na białym koniu ratować damę z opresji - ale zwykłych normalnych mężczyznach, nierozchwianych emocjonalnie, którzy wiedzą czego chcą i nie boją się po to sięgnąć. Facetach, którym nie trzeba robić tygodniowych aluzji, żeby zrozumieli, że kobieta potrzebuje seksu, którzy są na tyle rozgarnięci, że jak laską zaprasza ich do siebie na "naprawę kompa" to jest to jednoznaczne z tym, by osobnik taki nie wychodził od niej z domu, ba nawet z łóżka, co najmniej do południa dnia następnego. No więc pytam - gdzie się oni wszyscy podziali?
Czy w zamian my - kobiety, musimy raczyć się dupami, które co dwa tygodnie zmieniają zdanie? Które więcej gadają niż działają? Jeśli tak ten świat ma wyglądać, pójdę chyba za radą znajomej i zostanę lesbijką, bo póki co - kiepsko to widzę.

niedziela, 9 czerwca 2013

Wartości dodane

Dzień kryzysów, aczkolwiek długi spacer zrobił swoje. Pomógł.
Podjęłam dziś decyzje o założeniu konta na jakiejś stronie randkowej. Co prawda kiedyś dawno już jakieś miałam, ale z racji tego, że jakoś nie to nigdy szczególnie nie bawiło - poszło w odstawkę. Na wejściu Pan - taki nawet mega mój typ - brunet z zarostem. Chwila rozmowy i okazało się, że w miarę inteligentny - robi doktorat (chociaż tutaj jak wiemy, nie jest to żaden wyznacznik, wręcz niczego), dorzucę, że ma nawet niebanalne poczucie humoru, więc w sumie co mnie zależy - nawet się umówię. W końcu miał być nowy początek.
Wracając do końca - "wartości dodane" robią furorę. Zostały okrzyknięte tekstem miesiąca i posiadają nawet swoje odmiany - takie jak: wartości dodatnie i ujemne :) Wiem już, że bez znajomych nie dałabym rady. Jestem w stu procentach przekonana, że gdyby nie oni, dawno bym poległa. Zdecydowanie są moją wartością dodaną, ba nawet dodatnią, w całym tym bajzlu, który mnie otacza.

sobota, 8 czerwca 2013

The end is a new begining

Sobotnie popołudnie, pogoda za oknem umiarkowanie ładna - powinnam zatem z energią i zapałem oddawać się jakimś outdoor'owym czynnościom sportowym, ale pierdole - nie chce mi się. W sumie dlaczego ma mi się chcieć? Jestem fizycznie wykończona ostatnim wyjazdem firmowym, a psychicznie zmiażdżona przez kolejnego kretyna, który stanął na mej drodze. Dodatkowo staram się jakoś ułożyć chaos, który zapanował w mojej głowie, ale ewidentnie mi to nie wychodzi. Pytania, które się rodzą, są jakby zupełnie retoryczne. Pierwsze i najważniejsze to - czy ja zawsze muszę trafiać na emocjonalnych popaprańców? Nie wiem, jak to się dzieje, że Bóg stawia na mojej drodze takich ludzi, ale zaczynam podejrzewać dwie rzeczy - pierwsza, że w poprzednim wcieleniu sama byłam kimś takim, druga - że jakaś siła wyższa chce sprawdzić, jak wiele jestem w stanie znieść. Odpowiem, więc może cytatem z Dostojewskiego - "Człowiek jest w stanie znieść wiele, ale jest w błędzie sądząc, że może znieść wszystko". Dla mnie właśnie nadeszło to wszystko. Nie chce wgłębiać się w szczegóły znajomości - było różnie - raz lepiej raz gorzej, właściwie chyba częściej gorzej, ale mimo wszystko zależało mi na rzeczonym Panu, tak bardzo i do tego stopnia, że przez bite 5 miesięcy walczyłam o znajomość, która zakończyła się zdaniem - "Nie widzę dla siebie żadnej wartości dodanej w pójściu z Tobą na to wesele". Szerze powiem, że wolałabym zostać potrącona przez ciężarówkę (chociaż wiem, że powinnam uważać z życzeniami, bo często się sprawdzają), pobolałaby, ale w końcu by przeszło. Tu jest gorzej - tu sama muszę ułożyć sobie w głowie z pół miliona rzeczy, które póki co za diabła do siebie nie pasują. To jakby układać Tetrisa, którego klocki spadają z taka prędkością, że nie jest się w stanie ich do siebie dopasować, cała gra zmierza ku końcowi. Może jednak właśnie koniec jest nowym początkiem?