piątek, 5 lipca 2013

Shame on me

Shame on you if you fool me once, shame on me if you fool me twice.
Myślę, że w moim przypadku to powinnam już spłonąć ze wstydu dawno temu. Muszę się chyba w końcu przyznać sama przed sobą, że moja wiara w ludzi jest tak beznadziejna, że praktycznie każdy może ze mnie zrobić głupca, jak tylko bardzo będzie chciał. Zwłaszcza osoby, w które w większym lub mniejszym stopniu lokuję uczucia. Miesiąc temu pisałam, że ostatnie pięć miesięcy uważam za stracone, chyba muszę dodać do tego kolejny miesiąc. Bóg mi świadkiem, że nie potrafię zrozumieć mojego nastawienia do owego Pana, tego jak mi na nim zależy i co ważniejsze dlaczego? Praktycznie robi ze mnie debila za każdym razem, a ja wciąż lgnę do niego, niczym przysłowiowa mucha do lepu. Zaczęłam się zastanawiać, czy cała ta skomplikowana sytuacja nie jest przypadkiem próbą odreagowania tego, co dzieje się z tatą. Próbą znalezienia jakiejś odskoczni od choroby, od tego by nie myśleć o najgorszym. Z drugiej jednak strony pakowanie się w to wszystko jest jeszcze bardziej depresyjne niż to co się dzieje w domu. Dlaczego? Ponieważ w przypadku taty nie mam na to żadnego wpływu. Zachorował, wiem że umiera i choć kocham go niesamowicie bardzo, nie mam wpływu na kolej rzeczy. Staram się być dla niego mega wsparciem, pokazywać jak bardzo go kocham, by czuł się dobrze i uwierzył w to, że cokolwiek się zdarzy dam sobie radę, choć wiem już teraz, że będzie to cholernie trudne. W przypadku rzeczowego Pana sama ładuję się w jakieś bagno, które właściwie wciąga mnie coraz bardziej. Zaczęłam się dziś zastanawiać, jak głęboko w tym siedzę, czy uda mi się wyjść z tego samej? Hmm chyba mogę mieć z tym problem. Chciałam kiedyś przekonać mózg, że serce nie może się mylić, teraz ze wszystkich sił próbuję przekonać serce, że to mózg ma racje. Jest ciężko, naprawdę. NIe sądziłam bowiem, że aż tak może mi na kimś zależeć. Kluczowe jest tu zdanie z filmu "Do diabła z brzydalami", że najważniejsza w życiu nie jest aparycja, ale to by ktoś nie tylko tolerował nasze wady, ale również się w nich zakochał. Głupio się przyznać, ale tak jest właśnie teraz ze mną. Zakochałam się w kimś, kto jest niebywałym egocentrykiem, kto za wszelką cenę próbuje się rozwijać, ale z mojego punktu widzenia jest to tylko forma zabijania czasu. Dla kogo ważniejsi są, byli i będą koledzy niż ktoś, kto mógłby i chciałby dać tej osobie wszystko, co tylko chciałaby wziąć. Ktoś, kto właściwie nigdy nie dojrzał do tego by kochać (i kto nigdy do tego nie dojrzeje),  kto rani tak bardzo, że czasem ciężko jest złapać oddech i z dumą ponownie podnieść głowę, by iść dalej. I choć mózg ma świadomość tego wszystkiego, serce jest na tyle uparte, by perswadować na tyle zawzięcie, by po prostu wygrać.
Hmm, może Leopold Staff miał rację? Może w życiu rzeczywiście chodzi o to by kochać i tracić, by na końcu znów się podnosić? Póki co leżę i próbuję udawać, że wcale nie jest mi wstyd, że uczucia ulokowałam w kimś, kto tego nigdy nie doceni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz