Jestem zmęczona. Zmęczona psychicznie, mentalnie, zwał jak zwał. Cały czas skupiałam się na sobie i jakiś dziwnych sytuacjach iście z telenoweli brazylijskich, wypierając jednocześnie ze swej głowy, świadomości, podświadomości to wszystko, co dzieje się z Tatą. A ostatnio dzieje się naprawdę źle. I jeśli do tej pory mój strach ograniczał się do tego, że mogę być starą panną z gromadą kotów, tak teraz doszedł strach, że za chwilę mogę stracić najbliższa mi, jak dotąd, osobę.
Nie jestem specjalnie religijną osobą. Wierzę w Boga, ale nie przekonuje mnie instytucja kościoła. Nie przekonuje mnie polityka tej "firmy", niemniej od jakiegoś czasu, od dobrych paru miesięcy, staram się dziękować Bogu za każdy dzień spędzony z Tatą. Nie jest to łatwe, czasem leżę wieczorem w łóżku i płaczę dopóki nie zasnę - jakoś tak zupełnie bezwiednie. Najtrudniejsze jednak są te chwile - kiedy leży w szpitalu, a ja siedząc u niego całym swoim jestestwem staram się być silna, pogodna i nad wyraz optymistyczna. Nie idzie mi to zupełnie, bo to co widzę mnie po prostu przerasta. Jak bowiem przekonywać do życia osobę, która nie ma siły, by wstać, by pochodzić, by coś zjeść, która jest tak wątła i krucha, że boję się podejść i ją do siebie przytulić? Boję się, naprawdę się boję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz