Nie umiem opisać tego, jak się czuję w tym momencie. Strach to chyba dobre słowo. Sytuacja z Tatą zaczyna być tragiczna. Nie chcę się rozwodzić nad tym, jak wygląda, bo to jest nie do opisania. Dziś od rana wypłakałam chyba z 10 litrów płynów. Nie byłam w domu 2 tygodnie, widok jaki zastałam po prostu mnie zmroził. Nie jestem w stanie siedzieć z Tatą przy stole i nie płakać. Boję się na maksa dnia jutrzejszego, ponieważ mam z nim siedzieć sama. Paraliżuje mnie na samą myśl, że coś się stanie, a ja nie będę umiała sobie z tym poradzić. Podziwiam moją Mamę, że jest tak dzielną kobietą. Wytrwale przekonuje Tatę by jadł, choć on czasami potrafi być naprawdę złośliwy i niemiły. Ona jednak z cierpliwością, jakiej sama chyba nigdy mieć nie będę, przekonuje go, a przynajmniej się stara, że wszystko co robi, jest dla jego dobra. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ona ma czas na przeżywanie tego wszystkiego? I czy boi się tak samo, jak ja. Nie chcę jej o to pytać, ponieważ czuję, że ona trzyma się tylko dlatego, że nikt nie zamęcza jej pytaniami. Hmm myślałam, że ja mam silny charakter, ale wiem, że naprawdę wiele mi do niej brakuje.
Dziś widziałam mojego tygodniowego bratanka. Słodziak na maksa, małe, kochane, urocze. Leżał sobie tak dziś koło Taty, który trzymał go za nóżkę. Ciężko było na to patrzeć, ciężko jest mi też rozmawiać z Tatą o maluchu, gdyż za każdym razem rozmowa zostaje skwitowana zdaniem - "kiedy Ty się zakochasz, kiedy będę mógł Tobie kupić obiecany wózek i łóżeczko?" Za każdym razem wybucham wtedy płaczem. Czy oni wszyscy myślą, że ja nie chcę? Chcę i to bardzo! I boję się, że to co powiedziała moja Mama - że oni z Tatą umrą a ja zostanę zupełnie sama, jest bardziej realne niż jestem w stanie przypuszczać. Modlę się do Boga, żeby te słowa nie okazały się prorocze.
niedziela, 28 lipca 2013
środa, 10 lipca 2013
Wszystko jest OK!
Hmm, dziś to chyba będą wynurzenia i kontemplacje. "Natknęłam się" (to zdecydowanie dobre słowo) na serię filmików pt: Wszystko jest ok! (http://www.youtube.com/watch?v=k63Pas8FfaI) zapewne nie byłoby w tym nić dziwnego, gdyby nie to, że owe filmiki mają motywować do działania. Kiepska to sprawa, albowiem, jak ja to oglądam, to właściwie utwierdzam się w przekonaniu, ze stagnacja jest dobra i że praktycznie na nic nie mamy wpływu - no bo skoro wszyscy tak robią, to to musi być ok, prawda? Odnoszę wrażenie, że cała ta seria powstała, ponieważ grono ludzi w średnim wieku nie ma co zrobić z wolnym czasem i wykorzystując szeroko pojęte media, stara się ze wszystkich sił próbować "motywować" innych do działania, do życia. Jak dla mnie - wynik słabiarski. Dlaczego? To proste - mówienie ludziom, ze wszystko jest ok, bo większość tak robi, raczej nikogo do niczego nie zmotywuje. Z drugiej jednak strony, może ja jestem za głupia by móc zrozumieć to przesłanie? Niemniej - IQ mam ponad przeciętną, więc to może nie w tym rzecz? Co mnie motywuje do działania? W dużym stopniu druga osoba, która w niejaki sposób będzie moim motorem napędowym, która w chwilach zwątpienia będzie potrafiła powiedzieć - "dasz radę, nie poddawaj się, bo osiągnęłaś już tak wiele". Ale nie oszukujmy się - dla większości z nas, my sami jesteśmy najlepszymi motywatorami. Wyznaczenie sobie jakiegoś konkretnego celu, nawet jeśli będzie malutki, i wytrwałe dążenie do jego realizacji, motywuje samo w sobie. Ważne jest jednak nauczenie się, jak taki cel wyznaczyć i jeśli ludzie już chcą kogoś motywować - to niech robią to przez edukację, a nie opowiadając, że jeśli się ma pracę, której się nie lubi - wszystko jest ok, bo to totalny bullshit!
I jeśli mam się z czymś zgadzać - to tylko z tym:
I jeśli mam się z czymś zgadzać - to tylko z tym:
niedziela, 7 lipca 2013
substytuty
Jestem ekstremalnie zmęczona. Całodzienna wycieczka rowerowa zrobiła swoje. Całodzienna wycieczka z kimś, kto zaczyna być swego rodzaju substytutem. Lubię go, przyjaźnimy się i choć wiem, że absolutnie nic nigdy z tego nie będzie, ta relacja zaczyna wyglądać trochę dziwnie. Spędzam z nim więcej czasu niż sama ze sobą. Może to też poniekąd wynik tego, że nie miałam ostatnio ciepłej wody, a on mnie po prostu przygarnął. Bez żadnego marudzenia - tylko i wyłącznie dlatego, że byłam w potrzebie. Fajnie jest mieć takiego przyjaciela... Boję się jednak, że to wszystko nie jest takie bezinteresowne, jak mi się zdaje. "Wartości dodane" zostawiły we mnie jakiś ślad. Ponadto wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie olbrzymiego dystansu do ludzi, w związku z czym niesamowicie ciężko jest mi komuś zaufać, tak do samego końca. Hmm gdzieś kiedyś znalazłam cytat - "zaufanie komuś polega na podjęciu maksymalnego ryzyka, ale bez zaufania niewiele można osiągnąć". Trochę się tego obawiam, ale myślę, że zawsze warto podjąć ryzyko. Dlaczego? skwituje to kolejnym frazesem - lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się tego nie zrobiło.
piątek, 5 lipca 2013
Shame on me
Shame on you if you fool me once, shame on me if you fool me twice.
Myślę, że w moim przypadku to powinnam już spłonąć ze wstydu dawno temu. Muszę się chyba w końcu przyznać sama przed sobą, że moja wiara w ludzi jest tak beznadziejna, że praktycznie każdy może ze mnie zrobić głupca, jak tylko bardzo będzie chciał. Zwłaszcza osoby, w które w większym lub mniejszym stopniu lokuję uczucia. Miesiąc temu pisałam, że ostatnie pięć miesięcy uważam za stracone, chyba muszę dodać do tego kolejny miesiąc. Bóg mi świadkiem, że nie potrafię zrozumieć mojego nastawienia do owego Pana, tego jak mi na nim zależy i co ważniejsze dlaczego? Praktycznie robi ze mnie debila za każdym razem, a ja wciąż lgnę do niego, niczym przysłowiowa mucha do lepu. Zaczęłam się zastanawiać, czy cała ta skomplikowana sytuacja nie jest przypadkiem próbą odreagowania tego, co dzieje się z tatą. Próbą znalezienia jakiejś odskoczni od choroby, od tego by nie myśleć o najgorszym. Z drugiej jednak strony pakowanie się w to wszystko jest jeszcze bardziej depresyjne niż to co się dzieje w domu. Dlaczego? Ponieważ w przypadku taty nie mam na to żadnego wpływu. Zachorował, wiem że umiera i choć kocham go niesamowicie bardzo, nie mam wpływu na kolej rzeczy. Staram się być dla niego mega wsparciem, pokazywać jak bardzo go kocham, by czuł się dobrze i uwierzył w to, że cokolwiek się zdarzy dam sobie radę, choć wiem już teraz, że będzie to cholernie trudne. W przypadku rzeczowego Pana sama ładuję się w jakieś bagno, które właściwie wciąga mnie coraz bardziej. Zaczęłam się dziś zastanawiać, jak głęboko w tym siedzę, czy uda mi się wyjść z tego samej? Hmm chyba mogę mieć z tym problem. Chciałam kiedyś przekonać mózg, że serce nie może się mylić, teraz ze wszystkich sił próbuję przekonać serce, że to mózg ma racje. Jest ciężko, naprawdę. NIe sądziłam bowiem, że aż tak może mi na kimś zależeć. Kluczowe jest tu zdanie z filmu "Do diabła z brzydalami", że najważniejsza w życiu nie jest aparycja, ale to by ktoś nie tylko tolerował nasze wady, ale również się w nich zakochał. Głupio się przyznać, ale tak jest właśnie teraz ze mną. Zakochałam się w kimś, kto jest niebywałym egocentrykiem, kto za wszelką cenę próbuje się rozwijać, ale z mojego punktu widzenia jest to tylko forma zabijania czasu. Dla kogo ważniejsi są, byli i będą koledzy niż ktoś, kto mógłby i chciałby dać tej osobie wszystko, co tylko chciałaby wziąć. Ktoś, kto właściwie nigdy nie dojrzał do tego by kochać (i kto nigdy do tego nie dojrzeje), kto rani tak bardzo, że czasem ciężko jest złapać oddech i z dumą ponownie podnieść głowę, by iść dalej. I choć mózg ma świadomość tego wszystkiego, serce jest na tyle uparte, by perswadować na tyle zawzięcie, by po prostu wygrać.
Hmm, może Leopold Staff miał rację? Może w życiu rzeczywiście chodzi o to by kochać i tracić, by na końcu znów się podnosić? Póki co leżę i próbuję udawać, że wcale nie jest mi wstyd, że uczucia ulokowałam w kimś, kto tego nigdy nie doceni.
Myślę, że w moim przypadku to powinnam już spłonąć ze wstydu dawno temu. Muszę się chyba w końcu przyznać sama przed sobą, że moja wiara w ludzi jest tak beznadziejna, że praktycznie każdy może ze mnie zrobić głupca, jak tylko bardzo będzie chciał. Zwłaszcza osoby, w które w większym lub mniejszym stopniu lokuję uczucia. Miesiąc temu pisałam, że ostatnie pięć miesięcy uważam za stracone, chyba muszę dodać do tego kolejny miesiąc. Bóg mi świadkiem, że nie potrafię zrozumieć mojego nastawienia do owego Pana, tego jak mi na nim zależy i co ważniejsze dlaczego? Praktycznie robi ze mnie debila za każdym razem, a ja wciąż lgnę do niego, niczym przysłowiowa mucha do lepu. Zaczęłam się zastanawiać, czy cała ta skomplikowana sytuacja nie jest przypadkiem próbą odreagowania tego, co dzieje się z tatą. Próbą znalezienia jakiejś odskoczni od choroby, od tego by nie myśleć o najgorszym. Z drugiej jednak strony pakowanie się w to wszystko jest jeszcze bardziej depresyjne niż to co się dzieje w domu. Dlaczego? Ponieważ w przypadku taty nie mam na to żadnego wpływu. Zachorował, wiem że umiera i choć kocham go niesamowicie bardzo, nie mam wpływu na kolej rzeczy. Staram się być dla niego mega wsparciem, pokazywać jak bardzo go kocham, by czuł się dobrze i uwierzył w to, że cokolwiek się zdarzy dam sobie radę, choć wiem już teraz, że będzie to cholernie trudne. W przypadku rzeczowego Pana sama ładuję się w jakieś bagno, które właściwie wciąga mnie coraz bardziej. Zaczęłam się dziś zastanawiać, jak głęboko w tym siedzę, czy uda mi się wyjść z tego samej? Hmm chyba mogę mieć z tym problem. Chciałam kiedyś przekonać mózg, że serce nie może się mylić, teraz ze wszystkich sił próbuję przekonać serce, że to mózg ma racje. Jest ciężko, naprawdę. NIe sądziłam bowiem, że aż tak może mi na kimś zależeć. Kluczowe jest tu zdanie z filmu "Do diabła z brzydalami", że najważniejsza w życiu nie jest aparycja, ale to by ktoś nie tylko tolerował nasze wady, ale również się w nich zakochał. Głupio się przyznać, ale tak jest właśnie teraz ze mną. Zakochałam się w kimś, kto jest niebywałym egocentrykiem, kto za wszelką cenę próbuje się rozwijać, ale z mojego punktu widzenia jest to tylko forma zabijania czasu. Dla kogo ważniejsi są, byli i będą koledzy niż ktoś, kto mógłby i chciałby dać tej osobie wszystko, co tylko chciałaby wziąć. Ktoś, kto właściwie nigdy nie dojrzał do tego by kochać (i kto nigdy do tego nie dojrzeje), kto rani tak bardzo, że czasem ciężko jest złapać oddech i z dumą ponownie podnieść głowę, by iść dalej. I choć mózg ma świadomość tego wszystkiego, serce jest na tyle uparte, by perswadować na tyle zawzięcie, by po prostu wygrać.
Hmm, może Leopold Staff miał rację? Może w życiu rzeczywiście chodzi o to by kochać i tracić, by na końcu znów się podnosić? Póki co leżę i próbuję udawać, że wcale nie jest mi wstyd, że uczucia ulokowałam w kimś, kto tego nigdy nie doceni.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
